Dział ten polecił mi Marek Snowarski, poczytałem i znalazłem wiele interesujących wątków. W ramach możliwości opiszę własne doświadczenia z zakresu hitów-mitów oraz
rural legends(choć niektóre opowieści spokojnie można tez określić jako
urban).
W
Fenomenie martwej rodziny Piotr Perz przytoczył legendę o laborantce i trujących, nieznanych dotąd nauce sobowtórach grzybów jadalnych.
Muszę przyznać, że to najbardziej rozwinięta wersja tego typu mitu z jaką spotkałem się.
Opowieść o trujących doppelgangerach grzybów jadalnych zawsze funkcjonowały. Są to opowieści wyssane z palca. Tworzą je grzybowi laicy, osoby które same grzybów nie zbierają i poprzez takie opowieści rozgrzeszają własną niewiedzę i próbują 'udowodnić' innym, że ich wiedza nt. grzybów to nic nie warta ułuda. Mit o laborantce jest bardzo sprytnie skonstruowany. Mamy tu do czynienia z powołaniem się na anonimową, ale jednak istniejącą ('znajoma znajomej', powołanie się na kogoś z rodziny jest ryzykowne z wielu oczywistych względów, chyba że ta osoba też będzie powielaczem mitu.) laborantkę.
Argumentum ad verecundiam, nie do podważenia, chyba że ktoś też jest pracownikiem rzeczonego laboratorium, ale przeważnie osoba odwołująca się do takiego argumentu, dobrze wie, że jego/jej interlokutor/-a nie ma nic z rzeczonym laboratorium (de facto też 'mitycznym') wspólnego. Do tego dochodzą inne elementy tego mitu. Nimb naukowości łączy się z nimbem nowości. Odwołanie się do jakiejkolwiek literatury mykologicznej jest bezcelowe, gdyż mit sugeruje, że są to najnowsze ustalenia, jeszcze nieopublikowane. Do tego dochodzi jeszcze kwestia Czarnobyla, promieniowanie i po dyskusji.
Poniżej przedstawię inny mit, którym mnie próbowano straszyć. Za jakiś czas dodam do niego komentarz, gdyż kiedyś rozłożyłem tę opowiastkę na czynniki pierwsze.
Oto on:
Pewien mężczyzna (mąż pielęgniarki z oddziału toksykologii*), grzybiarz od lat, pojechał jak zwykle na grzyby i podczas kolejnego grzybobrania, na skraju leśnej polany znalazł samotną leśną, białą** (a jakże) pieczarkę. Dumny z całego swojego zbioru i znalezionej pieczarki, wrócił do domu, oddał znalezione grzyby żonie do oczyszczenia i ugotowania. Z wyraźnym życzeniem, że leśną pieczarkę życzy sobie smażoną. Żona-pielęgniarka postąpiła jak małżonek przykazał, jednak podczas smażenia pieczarki, skuszona przez aromatyczny zapach, spróbowała odrobinę. Smak był tak fantastyczny, że pielęgniarka nie mogła powstrzymać się i zjadła całą. Wkrótce wystąpiły pierwsze objawy. Mimo natychmiastowej pomocy lekarskiej udzielonej na oddziale, na którym poszkodowana sama pracowała, pielęgniarka zmarła*** nie odzyskawszy przytomności...
Konkluzja:
Błędnej identyfikacji grzyba dokonali zarówno doświadczony grzybiarz-amator jak i jego żona pielęgniarka z toksykologii. Wniosek ma być taki, że wcześniej czy później taki los czeka każdego grzybiarza, wszyscy się kiedyś mylą.
Komentarz:
*) Ponieważ takie opowiastki tworzą grzybowi laicy, zawierają one wskazówki co do stanu wiedzy mitoman-a/-ki. W tej historyjce charakterystyczna jest biel leśnej pieczarki. Ludzie nieznający grzybów myślą, że wszystkie pieczarki są białe. O różnicach w kolorze blaszek pomiędzy pieczarkami a muchomorami też nie wiedzą.
**) 'Fakt' zatrudnienia mitycznej pielęgniarki na oddziale właśnie toksykologii ma podnosić grozę i dramatyzm historyjki. Pielęgniarka z ortopedii albo laryngologii nie dawałaby takiego efektu. Nie zdziwiłbym się, gdyby powstała mutacja mitu i pielęgniarka przeobraziła się w lekarkę z toksykologii, albo gdyby pechowy grzybiarz nie okazał się toksykologiem. Widać tutaj również pewne 'ludowe' przekonanie, że każdy pracownik personelu medycznego z toksykologii posiada automatycznie kwalifikacje grzyboznawcy.
***) Tak się złożyło, że miałem okazję kiedyś porozmawiać z lekarką, która pracowała na oddziale toksykologii (i to tym samym, na którym mityczna pielęgniarka - nie, nie jako pacjent ;]) i nigdy nie słyszała o takim przypadku.
(wypowiedź edytowana przez luridus 12.października.2007)